poniedziałek, 16 listopada 2015

FINAL CHAPTER: Rozdział 13: I'm more than grateful for the time we spent

Harry's POV:

  Usłyszałem krzyk. Prawdopodobnie wydarł się z mojego własnego gardła, ale nie dałbym za to głowy. Wszystko to wydawało się iluzją, snem, z którego zaraz wybudzę się zlany potem.
   Boże, jak bardzo chciałbym, żeby tak było.
   Chciałbym powrócić do rzeczywistości, w której jest spokojnie, w której drzemy z Bieberem koty, i, cholera, nawet do tej, w której Camille mieszka u niego, jest z nim. Wszystko, byle by to, co działo się teraz, nie było prawdą.
   A prawda wyglądała tak, że klęczałem kilka metrów przed dziewczyną, miłością mojego życia, która nawet już nie przypominała Camille Farrelly.
   Leżała na boku, wszędzie wokół siebie miała żółte plamy wymiotów. jej ciało całe pokryte było czerwono-fioletowo-pomarańczowymi sińcami. Miała pod nienaturalnym kątem wygiętą stopę. A twarz? Twarz była najgorsza. Włosy tłuste, posklejane przez to, czym wymiotowała, cokolwiek to było. Była tak opuchnięta, że nie byłem w stanie zobaczyć jej lewego oka.
   Na szyi miała okropne, czerwone pręgi. Ktoś ją podduszał, na sto procent ten cały Ralph. Bóg wie, co to za człowiek.
   Pragnąłem móc ją przytulić i powiedzieć że wszystko będzie dobrze, ale obawiałem się, że sprawię jej ból samym dotykiem.
    Byłem kompletnie sparaliżowany. Nie mam pojęcia, ile czasu się w nią tak wpatrywałem. Nie wiem też, w którym momencie zacząłem płakać.
    Gdy wreszcie zdobyłem się na wypowiedzenie czegokolwiek, mój głos brzmiał tak metalicznie, jakbym nie odzywał się przez rok.
   - Camille, tak bardzo mi przykro.
  Dziewczyna uchyliła lekko wargi na dźwięk moich słów i wydała z siebie jakiś niezrozumiały dźwięk.
  Wiedziałem, że nic tym nie zdziałam. Cały się trząsłem. Wyciągnąłem telefon i wybrałem numer  Justina.
   Nie odebrał, więc bez konsultacji z nim, wybrałem numer na pogotowie. Nie obchodziło mnie, jak wytłumaczę się z włamania. Nic nie miało teraz znaczenia. Nawet nie wiem, czy Camille to przeżyje...
   Łkałem jak dziecko, rozmawiając z kimś po drugiej stronie słuchawki, ale nie dbałem o to. Mój świat był na krawędzi.

Justin's POV:

   Fagas zaprowadził mnie do jednego ze stolików w kącie, na głównej sali, co wywołało we mnie mieszane uczucia. No bo jak, po co...? A nie jest tajemnicą, że temu człowiekowi nie wolno ufać pod żadnym pozorem.
    Ruchem ręki wskazał na miejsce naprzeciw niego, toteż zająłem je, cały czas bacznie go obserwując. Wyglądał...dziwnie. Inaczej. Jego wyraz twarzy był zmieszany, powiedziałbym wręcz, że zagubiony. Ale to był Rick, zagubienie go nie dotyczy.
   - Chciałbym ci coś wyjaśnić, ale oboje jesteśmy zbyt nerwowi, żeby się dogadać dlatego ustalmy coś. Ja mówię, ty milczysz i odwrotnie. Zero przerywania. - Powiedział rzeczowo.
   Odchyliłem się na krześle.
   - Kurwa, Dragon, czy to na serio ty? - Prychnąłem.
   - Morda. - Rzucił. Odchrząknął - Wierz mi lub nie, ale nie bawię się w bycie alfonsem z nudów. Mam... - Potarł wierzchem dłoni usta - Mam problemy.
   - Jak każdy. - Syknąłem.
  - Kurwa, stary, proszę o tak wiele? - Westchnął, a ja uniosłem ręce, potwierdzając, że będę cicho.
  - No więc - Kontynuował. - Jak już mówiłem, zanim mi to zakłóciłeś, mam spore problemy. To długa historia, nie twój pierdolony biznes, więc nie będę się w nią zagłębiał, ale koniec końców doszło do tego, że zajmuję się taką a nie inną profesją. Ale to nie ja jestem szefem, wbrew temu, jak nazywają mnie szmaty. Ja też mam szefa, a on też ma szefa. Podlegam pod tak cholernie wpływowe osoby, że nie mogę sobie pozwolić na żadne, nawet najmniejsze błędy - Podniósł wzrok - I wtedy pojawiłeś się ty.
  Ostatnie zdanie wypowiedział tak pogardliwie, że obdarzyłem go jednym z moich firmowych uśmiechów.
   - Wszystko zjebałeś - Stwierdził. - Tym, że zabrałeś Farrelly. Wszyscy ją kochają. Ze wszystkich cieci pracujących na tym samym poziomie co ja, to własnie mnie zawsze wyróżniano, dzięki tej dziwce. Możesz sobie wyobrazić, jaka była ich reakcja, gdy oznajmiłem, że dopuściłem do jej ucieczki?
   Przekrzywiłem głowę, dając mu znak, żeby mówił dalej. Barman przyniósł nam piwa, mimo że nic nie zamawialiśmy.
   - Miałem przejebane. Musiałem się tak nagimnastykować, żeby dostać ją z powrotem... - Pokręcił głową, wlewając alkohol do gardła - Oczywiście, że zapłaciła mi za to, że uciekła. Ale szef był wściekły. Osobiście przyjechał do mojego domu, pierwszy raz, zwykle wysyłał ludzi. I było jeszcze gorzej.
   Poczułem, że robi mi się gorąco na dźwięk jego słów. Mój organizm tak reaguje na strach. Zacisnąłem pięści, próbując się uspokoić.
    - Bieber, myśl sobie o mnie co chcesz, gówno mnie to obchodzi - Kontynuował. - Ale ona naprawdę jest wyjątkowa. Myślę, że ją kocham, w jakiś swój własny, pojebany sposób. Ale kocham. - Zaśmiał się niezręcznie - Cholernie dziwnie to brzmi, gdy wypowiada się to na głos.
   Otworzyłem usta, żeby powiedzieć mu, co myślę na temat jego gównianego wyznania, ale uniósł rękę uciszając mnie.
   - Nie musisz nic mówić - Zapewnił. - Rozumiem. Ale to prawda. A teraz to nawet nie wiem, czy ta suka żyje.
  Zagotowałem się. Przysięgam, że poczułem taki mętlik, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Jego słowa trafiały do mnie dokładnie tak, jak tego chciał, jestem tego pewien. Ale o to nie dbałem, złość przejęła kontrolę.
   Uderzyłem pięściami w stół, wstając. Wylałem piwo, możliwe, że oblało mi ubranie, nie wiem. Obraz wiruje mi przed oczami.
   Doskakuję do Ricka i chwytam go za koszulę, rozdzierając nieumyślnie materiał. Podnoszę go i przyciskam do ściany.
   - Gdzie ona, kurwa, jest?
   Słyszę pisk jakiejś kobiety, a potem w moich uszach bębni szyderczy, pogardliwy śmiech Ricka. Nie wiem, czy śmiał się tak długo, czy mój wkurwiony mózg tak to zapamiętał, ale zdenerwował mnie tym jeszcze bardziej.
   Coś jeszcze powiedział. Nie pamiętam co, nie dotarło to do mnie, ale wtedy wyprowadziłem pierwszy cios. Tłukłem go, dopóki nie osunął się na ziemię, a ja razem z nim. Ktoś złapał mnie za ramię, co tylko zwiększyło mój apetyt na dojebanie Dragonowi. Wyrwałem się i doskoczyłem do ofiary. Biłem go na oślep, niewiele zresztą widziałem. Widok wszystkiego zupełnie mi majaczył.
   Wtedy poczułem na sobie kilka par rąk i nie mogłem się już dłużej przeciwstawiać. Skutecznie odciągnęli mnie od Ricka. Mogę przysiąc, że ktoś oblał mnie wiadrem wody, jestem tego prawie pewien. To pierwsza rzecz, jaką pamiętam, odkąd trochę ochłonąłem. To wtedy sprawdziłem telefon, miałem kilka nieodebranych połączeń od Stylesa i od niego również wiadomość o treści "xdfcvhbjkml,;"
   Cokolwiek to miało znaczyć.
   Oddzwoniłem, nie zważając na wszystkich wpatrujących się we mnie ludzi.
   Harry był roztrzęsiony. Płakał, błagał, żebym przyjechał. Powiedział, że jest w domu Ricka. Toteż wybiegłem i skierowałem się prosto w tamtą stronę. Dalszą część historii już znacie.

*****

   Funkcjonariusze Wright i Adams wpatrywali się w Biebera z beznamiętnymi wyrazami twarzy. Chcieli wyciągnąć z niego, co tak naprawdę się stało, ale on w kółko powtarzał tę samą historię.
   - Więc twierdzisz - Upewnił się Robert Wright - że nie pobiłeś Camille Farrelly, mimo że zdarzyło ci się raz podnieść na nią rękę w przeszłości?
  - Nie, kurwa, do jasnej cholery, nie jestem pierdolonym katem! - Wrzasnął Justin, waląc skutymi rękoma w stół. Wydawałoby się jednak, że zrozumiał, że jego wybuchy są niewskazane, bo położył głowę na blacie i zaczął bardzo głęboko oddychać.
  - W dodatku masz problemy z panowaniem nad sobą. Słuchaj, młody - Wright usiadł naprzeciw niego - Wszystko wskazuje na twoją winę. Porwałeś ją, uciekła, więc ją znalazłeś, pobiłeś i podrzuciłeś do jakiegoś mieszkania, żeby pozbyć się winy, ale fakty nie kłamią. - Uśmiechnął się smutno.
  - Ale ja...Ale... - Potarł czoło. - Poza tym, to nie jest jakieś mieszkanie. To był jej alfons. Ona tam mieszkała, one wszystkie tam mieszkały...
  - Bieber. - Wtrącił Jason Adams. - Rickon Bailey jest piekarzem. Mieszka sam. U niego w mieszkaniu nie znaleziono żadnych rzeczy, wskazujących na obecność jakiejkolwiek kobiety, a co dopiero kilku, jak uparcie twierdzisz.
  - Coś słabo szukacie - Warknął Bieber. - Nie jestem wariatem.
  Adams mrugnął porównawczo do Wrighta i oboje opuścili pomieszczenie. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, stwierdził:
  - To na nic, dzieciak plącze się w słowach. Jest winny jak cholera, obronienie go będzie graniczyć z cudem.
   Na korytarzu czekała Samantha razem z Pattie, matką Justina. Gdy tylko zobaczyła policjantów, dobiegła do nich, o ile można nazwać człapanie na szpilkach biegiem.
   - I co, panowie? - Zapytała, chowając telefon do torby.
  - Nie możemy z panią o tym rozmawiać.
  Samantha przewróciła oczami.
  - A myślicie, że po co ją tu ściągnęłam? - Spytała, przyciągając matkę Justina do nich.
  Policjanci popatrzeli po sobie, po czym Wright odchrząknął i rzekł:
   - Przykro mi moje panie, ale to on.
  Obie zamknęły oczy, jakby próbując pozbyć się z głowy tego, co właśnie powiedział.
   - To niemożliwe - Zawyrokowała Pattie.
   - Co więcej. - Kontynuował - Wydaje nam się, że Justin może być chory...psychicznie.
   - Pan chyba oszalał! - Krzyknęła ze zdumieniem Samantha
   Adams przybliżył się do niej, ściszając głos:
   - Jak mam być szczery, to dzieciak pieprzy od rzeczy.
   Kobieta potarła dłonią oczy i wzięła głęboki oddech. Minęła co najmniej minuta, zanim podniosła na nich wzrok.
   - Panowie, ten chłopak za tydzień zaczyna trasę koncertową. Nie mogę pozwolić na trzymanie go w areszcie ani chwili dłużej.
   - Niestety nie ma pani na to wpływu.
  Powiedziawszy to, odeszli.
 
Dwa dni później.

  Justin chodził niespokojnie po celi. Była zdecydowanie za mała, zresztą, kompletnie nie był przyzwyczajony do takiego standardu życia, które do tej pory spędzał w swojej willi. Sam na sam ze swoimi myślami kolejny dzień, wykańczało go to. Non stop musiał powtarzać coraz to nowym ludziom tę samą historię, a i tak nikt nie chciał mu uwierzyć.
  Do pomieszczenia wszedł ubrany na czarno strażnik, a za nim Jerome. Widok przyjaciela wywołał uśmiech na jego twarzy, nie widział go już bardzo długo.
  - 10 minut - Oznajmił sucho strażnik i wyszedł.
  Wizyta Jerome'a była miłą niespodzianką, ale coś w nim było nie w porządku. Nie wydawał się sobą, był spięty.
   - Co jest? - Spytał Bieber żartobliwie. - Przecież nie pierwszy raz wsadzają mnie do aresztu.
  Jerome słabo odwzajemnił uśmiech.
  - No daj spokój. - Justin spoważniał. - Chyba nie wierzysz, że jestem winny? Przecież wiesz, że ją kocham. Fakt że mam słabą cierpliwość, ale w życiu bym jej nie skatował...Wiesz o tym, prawda? - Cisza. - Odpowiedz, kurwa!
   - Justin! - Zawołał Jerome, zamykając oczy. Podniósł ręce i złożył je jak do modlitwy. Trwał w takiej postawie przez kilkanaście długich sekund, podczas gdy przyjaciel czujnie go obserwował.
  W końcu podniósł na Biebera wzrok i oznajmił smutno:
  - Stary, przykro mi, ale ona zmarła godzinę temu.
  Justin otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale szybko z powrotem je zamknął. Jerome kontynuował:
   - Była dzielną dziewczyną. To i tak cud, że przeżyła tyle dni, ale dzisiaj nastąpił koniec. Jej organizm przestał walczyć. Przykro mi, stary.
   Mówił coś jeszcze, ale to już nie miało znaczenia. Gdyby w pomieszczeniu znajdował się ktokolwiek oprócz nich, kto mógłby obserwować sytuację z boku, zauważyłyby, jak Justin z sekundy na sekundę się kurczył. Wpatrywał się w jeden punkt, wielkimi, wytrzeszczonymi oczyma, a jego ciało powoli osuwało się na ziemię. W końcu padł jak długi i zaczął krzyczeć. Wrzeszczał tak długo, aż jego głos zmienił się w piszczenie, a potem w łkanie. Zwinął się i zaczął płakać jak dziecko, krztusząc się własnymi łzami. Potem zwymiotował. A potem ponownie, samą żółcią. Policzki Jerome'a również zrobiły się mokre, wtedy wybiegł z pomieszczenia. Nie mógł dłużej patrzeć, jak jego przyjaciel, jedna z najważniejszych osób w jego życiu, powoli idzie na dno. Choć oglądał to już niejednokrotnie, teraz było inaczej. Wiedział, że ten przypadek odmieni Justina na zawsze. Wiedział, że już nic nie będzie takie samo. I, co najgorsze, wiedział, że nie ma na to absolutnie żadnego wpływu.
  I ta myśl będzie go prześladować do końca życia. Do końca swoich dni będzie miał obraz Justina kurczącego się, gdy jego świat runął.


10 lata później.

  Idąc ulicą, Ally piła kawę, jednocześnie SMSem umawiając się na spotkanie. Jej życie było jak rollercoaster, poza tym, ciągle się gdzieś spieszyła.
  Nawet nie zauważyła, gdy na jednej z zatłoczonych ulic Chicago, weszła niechcący w jakiegoś mężczyznę. Odskoczyła przestraszona, jednak kubek z kawą zdążył już wylecieć i pokryć kurtkę owego człowieka.
  - O jeny, przepraszam bardzo, jestem taka zabiegana - Zaczęła się tłumaczyć, wycierając przechodnia kantem bluzki.
  - Proszę się nie przejmować. - Odpowiedział. Wyprostowała się. Znała ten głos. Minęło wiele lat odkąd ostatnio o słyszała.
   Spojrzała na twarz osoby i jej umysł ogarnęło tak wiele różnych uczuć, nie potrafiła już wyjaśnić, czy czuje się dobrze, czy źle.
   - Justin. - Szepnęła.
  Uśmiechnął się smutno.
  - Rozpoznałaś mnie, Ally.
  - Dziwię się, że ty mnie - Odpowiedziała.
  - Nie zapomniałbym mojej najlepszej tancerki z Believe.
  Wymienili się dużo szczerszymi uśmiechami. Aura jednak nie utrzymała się długo.
  - Tęskniłam za tobą - Wyznała. - Mogę cię przytulić?
  Zrobiła krok do przodu, ale on w tym samym czasie się cofnął.
  - Przepraszam. - Wydukała zmieszana, odgarniając włosy z twarzy.
  - Nie, to ja przepraszam. - Zapewnił, po czym opuścił wzrok. - Nie byłem dotykany przez żadną kobietę, odkąd ją straciłem.
  - Oh, no tak. - Ally przeczesała nerwowo włosy - Ile to już lat minęło? Dziesięć?
  - Dziesięć.
  Zapadło niezręczne milczenie. Justin odpalił papierosa. Patrzyli na buty, bojąc się podnieść wzrok, przez około minuty. Ally przerwała w końcu milczenie:
  - No i jak sobie radzisz bez niej, bez Camille?
  Dźwięk tego imienia wbił się w jego serce jak nóż. Za każdym razem tak było. Mimo, że minęło już tyle lat i nie rozmawiał o niej za wiele, to nadal było trudne. Odruchowo wciągnął więcej powietrza.
  - Żyję dalej. - Powiedział z taką prostotą, że Ally lekko się cofnęła. Wyjaśnił - Posłuchaj, myślę, że każdy na swojej drodze spotka tylko jedną prawdziwą miłość. Cam - Odchrząknął. Wypowiadanie tego imienia na głos było dla niego nieprzyjemne, ale postanowił, że to czas, aby się przełamać. - Camille Farrelly to była ta osoba dla mnie. Kochałem ją, kurwa, nadal ją kocham. Zawsze będę ją kochać. - W oczach zaszkliły mu łzy. - Ale muszę żyć dalej. Muszę być jak najlepszy dla niej. Muszę sprawiać, żeby była ze mnie dumna, nadal. Bo nieważne co się dzieje, ona zawsze przy mnie jest. Jedyna różnica to fakt, że nie mogę jej dotykać...Ale nadal jest obecna w moim życiu. - Uśmiechnął się smutno. - Teraz chociaż mniej mnie wkurwia.
   Ally trzęsła się warga, próbując nie wybuchnąć płaczem. Nie mogła nic powiedzieć, bo od razu by się rozkleiła. Ale Justin o tym wiedział i nie winił jej za to. Kiwnęła do niego tylko głową i odeszła. Idąc tak, od razu napisała do niego wiadomość.

   "Jestem z ciebie dumna".

  Justin odczytał to, gdy był w kwiaciarni. Uśmiechnął się sam do siebie i wybrał bukiet najładniejszych żonkili.
  Udał się prosto na cmentarz. Drogę na grób Camille znał lepiej niż do własnego domu. Zobaczył na ławce przed pomnikiem siedzącą przygarbioną osobę. Położył kwiaty na płycie i przysiadł się do mężczyzny. Od razu otoczył go ramieniem, a ten bez wahania przytulił się mocniej i zaczął szlochać w jego pierś. Justin go nie powstrzymywał. Dokładnie rozumiał. Siedzieli tak przed kilka minut, a Justin gładził go spokojnie po lokach.
   - Tak bardzo mi jej brakuję - Załkał mężczyzna.
  - Wiem, Harry - Odparł spokojnie - Mnie też. Cholernie mi jej brakuje.
  - Minęło już dziesięć lat - Kontynuował, mocząc jego kurtkę łzami - Czemu nie mogę już o nie zapomnieć? Czemu nie może dać mi spokoju? Boże, Camille, dlaczego nam to zrobiłaś?!
 - Bo widzisz, Harry - Zaczął Justin, wpatrzony w nazwisko FARRELLY wygrawerowane na pomniku - Za bardzo staramy się ściągnąć ją z powrotem, mimo że oboje wiemy, że to na nic. Musimy żyć dalej. Wiesz, że to ona dała nam cel. Czas zacząć go realizować.


________________________________________________


No to Saved my life dobiegło końca.
To póki co jedyne opowiadanie, które udało mi się skończyć.
Dziękuję każdemu kto je nie tylko czytał, ale również wręcz przeżywał, bez względu na to, w którym jest teamie :D :D
Bardzo się cieszę, że mogłam opublikować swoją pracę
I wypełnić wam nią czas
Kocham <3 

sobota, 14 listopada 2015

Rozdział 12: Without you, I feel broke, like I'm half of a whole.

    Camille's POV:

  Obraz przed oczami miałam ciągle niejasny i rozmazany, ale słyszałam głosy. Najgrubszy Ricka i znacznie cieńszy którejś z dziewczyn. Musieli być w tym samym pokoju, w którym leżałam.
  - Podwiozę was tam na dziewiętnastą. Wszystkie macie mieć stroje i makijaże, bo stylistka ma chorobowe, a ja nie będę zawracać sobie tym dupy - Wyjaśnił szef.
   W tle zabrzmiały ochocze, lecz sztuczne potakiwania. Rozległy się kroki i nagle mocna ręka chwyciła mnie za włosy, przez co pociągnięto całą moją głowę do góry. Pisnęłam z bólu, bo nie miałam już siły krzyczeć.
  - Za parę miesięcy, ty też, gwiazdo, będziesz mogła występować - Obleśny zarost Ricka dotknął mojej twarzy.
   Nie czekał na odpowiedź, zresztą, i tak nie byłabym w stanie mu jej udzielić. Puścił moje włosy, pozwalając głowie z impetem uderzyć w podłogę.

   Justin's POV:

  Słyszę jak drzwi otwierają się z hukiem. Już prawie się przyzwyczaiłem do ciągłych wizyt Stylesa w moim mieszkaniu. Jego obecność tutaj jest tak cholernie groteskowa, więc gdyby nie sytuacja, w jakiej się znajdujemy, pewnie bym się roześmiał.
   Zmierzył mnie długim, wyczekującym spojrzeniem, po czym stwierdził:
   - Musimy ją znaleźć.
   - Co za Sherlock - Przewróciłem oczami.
   Zmarszczył brwi.
   - Nie powinieneś dziwić się, że to mówię. Zachowujesz się, jakby nie obchodziło cię to, co się stało...
   - Bo mnie to, kurwa, nie obchodzi - Wrzasnąłem, patrząc mu prosto w oczy. - Tak! Mam to głęboko w dupie, bo ta wstrętna dziwka po raz kolejny nas testuje!
   Widziałem, że wyczekiwał aż powiem więcej. Albo może aż się uspokoję. Nie wiem, tak czy inaczej, postanowiłem spróbować.
   Usiadłem na kanapie, a on razem ze mną. Nie spuszczał ze mnie wzroku.
   - Dostałem dzisiaj dziwny telefon - Wyznałem, pocierając czoło. - Dziewczyna, mówiła zupełnie bez ładu. Wtedy zrozumiałem, że Cam nas wkręca. Chce, żebyśmy wyrywali sobie włosy z głowy, martwiąc się o nią. Ale dosyć tego, kurwa, nie będę się przed nią płaszczyć.
   - Co ty masz z głową, człowieku? - Styles spojrzał na mnie z wytrzeszczonymi oczami, jakbym własnie wyznał mu, że jestem Szatanem. - Po co miałaby to robić?
   - Bo jest głupią...
   - Przestań! - Warknął. Nadal nie mogłem przyzwyczaić się do tego, że podnosił na mnie głos. - Wiem, co słyszałem. Rozmawiałem z facetem, a potem usłyszałem jej krzyk. Skąd wzięłaby faceta, który zgodziłby się zastraszać przez telefon jedną z najbardziej wpływowych osób na świecie? I czy naprawdę tak by się fatygowała, tylko po to, żebyśmy się martwili?
   - Jak by zrobiła mu laskę, to co się dziwić - Wzruszyłem ramionami. Harry uderzył pięścią w stół i wstał, co również było do niego niepodobne. Chodził przez chwilę po salonie, przeczesując włosy. Nie zamierzałem odzywać się pierwszy, jesteśmy w moim domu, więc może w każdej chwili z niego wyjść, jak mu się coś nie podoba.
   Po kilku długich minutach, oznajmił:
  - Jedziesz ze mną.
 - To nawet nie jest pytanie - Parsknąłem.
 - Bo nie pytam cię o zdanie - Wyjaśnił. - Nie poradzę sobie sam. Możesz nie wierzyć w jej słowa, ale jeśli ją znajdziemy, powiesz jej, co o tym myślisz i wyrzucisz z domu. Ale proszę, nie zostawiaj mnie z tym. Musimy to załatwić.
  Brzmiał tak żałośnie błagalnie, że z trudem stłumiłem śmiech. Spojrzałem na niego; wyraz twarzy miał równie żałosny. Podniosłem ręce w geście poddania:
  - Dobra, już dobra. Od czego zaczynamy?

  ****

  Zatrzymaliśmy samochód pod klubem, w którym spotkałem Cam po raz pierwszy. Być może, przy odrobinie szczęścia, gdzieś tam znajdziemy Ricka i dostaniemy jakieś wyjaśnienia, a wtedy Styles da sobie spokój z tym całym gównem. Spojrzałem na niego. Widziałem, że jest zdenerwowany, nie umiał się z tym kryć. A im bardziej się starał, tym gorzej mu to wychodziło.
  Złapał mój wzrok, odchrząknął i spytał:
  - Tooo...jaki własciwie mamy plan?
  - Ty tu jesteś szefem operacji - Zażartowałem, na co tak rozszerzył oczy, że miałem wrażenie jakby miały mu wypaść z orbit. - Dobra, wyluzuj. Wchodzimy i szukamy Ricka.
  - Kogo? - Zmarszczył brwi.
  - Duży, obleśny, z zarostem. - Wyjasniłem, przewracając oczami.
  Kiwnął głową i opuścił samochód.
  Wewnątrz klubu było dokładnie tak, jak ostatnim razem: brudno, nieprzyjemnie, dziwnie.
 Miał jakąś wyjątkowo obrzydliwą aurę, której nie mogę wyjaśnić. Wszystko tu świeciło i błyszczało, co bardzo mnie denerwowało.
   Rozejrzałem się po pomieszczeniu i zauważyłem, że Harry robi to samo.
   - To na nic - Podsumowałem. - Chodź, napijemy się drinka i postaramy nie rzucać w oczy, a może wszystko samo się rozwiąże.
   Kiwnął głową i, o dziwo, od razu za mną poszedł. Jego zachowanie tak diametralnie się zmieniło, a to wszystko za sprawą Cam.  Niesamowite, jak ta dziewczyna miesza w życiu.
   Barman postawił przed nami po kieliszku czystej. Zdążyłem zauważyć krótki przebłysk wahania na twarzy Stylesa. Zaśmiałem się, na co odpowiedział:
    - Któryś z nas musi prowadzić.
   - Nie tłumacz się, stary - Przewróciłem oczami, nadal się śmiejąc.
   Spędziliśmy tam trochę czasu, nie rozmawiając za dużo. Właściwie, prawie w ogóle. Wpatrywałem się w prawie nagie szmaty tańczące na scenie. Gdy muzyka zaczęła cichnąć, wszystkie zeszły z pola widzenia. Na ich miejscu pojawiła się blondynka w czerwonej spódniczce mini z mikrofonem w ręku.
    - A teraz czas na występ, na który pewnie większość z panów czeka z niecierpliwością - Powiedziała sztucznym głosem z jeszcze sztuczniejszym uśmiechem. - DrrrrrrragonGirrrrrrrls!
   Zagrzmiały oklaski i wiwaty, przez chwilę miejsce, w którym się znajdowaliśmy, przestało przypominać klub go go. Na scenę wyszło kilka dziewcząt, rozpoznałem dwie z nich. To grupa, w której tańczyła Cam.
   Styles patrzył na mnie pytająco, najwyraźniej zdziwiony reakcją "publiczności". Nie musiałem odpowiadać; w tym samym momencie rozległo się skanowanie "Fa-rre-lly" przez dobre dwie minuty. Dziewczyny na scenie zaczęły już wyglądać na nieco zmieszane, nie wiedząc, co robić. Krzyki zagłuszały im muzykę.
  - Cam z nimi tańczyła - Rzuciłem do Styla, mimo że było to cholernie oczywiste. - Była najlepsza.
  Posłał mi jedno z tych spojrzeń, które posyłają dziewczyny  do swoich partnerów, gdy są złe. Nie mogłem się nie zaśmiać.
   Wtedy na środek sceny wyszedł Rick. Jego spięte ciało zdradzało zdenerwowanie, mimo że walczył o zachowanie pozorów spokoju twarzą. Wręcz wyrwał blondynie mikrofon.
   - Proszę państwa, nasza gwiazda, niestety, nie mogła się dzisiaj pojawić - Wyjaśnił. - Robi karierę w Hollywood, ale nie martwcie się, wróci do nas w ciągu miesiąca.
  - Co za gówno - Prychnąłem. - Karierę w Hollywood, tak?
  - To ten Ralph, o którym wspominałeś?
  Zmarszczyłem brwi, ale właściwie po co miałbym go poprawiać?
   - No.
  Dragon zszedł z podestu i zniknął gdzieś, a dziewczyny mogły rozpocząć show bez problemów. Minęło dobre pół godziny, gdy zeszły na przerwę. To był ten moment.
  - Czekaj na mnie. - Rzuciłem do Stylesa, odchodząc.
  Nie pytał, nie szedł za mną, za co byłem mu w tym momencie bardzo wdzięczny. Nie cierpiałem jego towarzystwa, bez względu na to, czy uważał, że musimy spędzać czas razem czy nie. Chciałem jak najszybciej skończyć ten teatrzyk.
  Pchnąłem drzwi, na którym widniał dumny napis "Backstage". Dobre sobie. To nie koncert, tylko klub ze striptizem, tu nie używa się takich nazw.
   Jednym z przywilejów bycia rozpoznawalnym jest fakt, że nikt nie ma nic przeciwko, gdy wchodzę w gówniane miejsca, w którym przebywać nie wolno nikomu. Tak było i tym razem.
   Szedłem korytarzem, a ludzie mijający mnie, odwracali wzrok. Dobrze, to było nawet wygodniejsze.
   Zobaczyłem duże wrota z napisem "Garderoba" i bez zastanowienia pchnąłem je i wszedłem do środka. Stałem teraz twarzą w twarz z kilkoma zdziwionymi dziewczynami z Dragongirls.
    Jedna z nich bardzo szybko mnie rozpoznała i zaczęła wydzierać się jak nienormalna. Krzyczała, piszczała. Po chwili dołączyła do niej druga. Nie miałem na to czasu, w każdej chwili mógł przypierdolić tu Rick, tym bardziej,  że laski zaczęły robić niemiłosierny hałas.
   Plułem sobie w brodę, że nie opracowałem wcześniej żadnego planu. Byłoby znacznie łatwiej.
   Ale teraz już było za późno. Chwyciłem jedną z nich, taką cichą, za kawałek materiału, który miała na sobie i wywlokłem z garderoby, zatrzaskując za nami drzwi. Nie protestowała.
   Złapałem jej nadgarstek i biegiem zaprowadziłem do schowka. Był mały, ale to bez znaczenia. Laska zachowywała się cicho i spokojnie, co uważałem w tym momencie za błogosławieństwo. Puściłem ją dopiero, gdy zamknąłem za nami drzwi.
   - Jak ci na imię?
  - Teresa.
  - Tereso, gdzie jest Cam? - Spytałem rzeczowo.
  Dziewczynę wyjątkowo zdziwiło moje pytanie. Dwukrotnie otworzyła i zamknęła usta, po czym spuściła wzrok.
  - Tess, do cholery jasnej...
  - On zrobi z nami to samo co z nią, jesli komukolwiek piśniemy słowo... - Powiedziała takim głosem, jakby miała się zaraz rozpłakać.
  - Mam to w dupie - Syknąłem. Czułem, że powoli zaczynam tracić nad sobą kontrolę. - Gdzie ona, kurwa, jest?!
  - Nie wydasz mnie? - Spytała piskliwie.
  Zacisnąłem ręce w pięści, próbując zachować spokój. Odetchnąłem cicho i zdobyłem się na krótkie:
  - Nie.
  Zawahała się, ale myślę, że zauważyła, jak na mnie działa przeciąganie sprawy. Koniec końców, i tak bym to z niej wyciągnął i oboje o tym wiedzieliśmy.
  - W domu Ricka, ale...
  - Adres - Rzuciłem, wyciągając telefon.
 Łkała podczas podawania mi go, ale była posłuszna.
  - Dziękuję - Powiedziałem. Patrzyła mi smutno w oczy.
  Wtedy usłyszeliśmy komunikat "na scenie za 5 min. Dragongirls"
  Wyciągnąłem ręce, a ona wpadła w moje ramiona, jakbym był oazą na pustyni. Pozwoliłem jej na to. Pamiętam opowieści Cam, o tym, jak Rick je traktował, więc wiem, co żyje wewnątrz tej dziewczyny.
   - Muszę iść - Uśmiechnęła się smutno, odsuwając się. Kiwnąłem głową.
  Otworzyła drzwi i chciałem wyjść tuż za nią, gdy usłyszałem głos, na dźwięk którego automatycznie wręcz się cofnąłem:
  - Teresa, co ty, do kurwy nędzy, robiłaś w schowku?
  Rick. Pierdolony Rick zawsze musi się zjawić w nieodpowiedniej chwili.
  Jeśli mnie zauważy to koniec. Nie pojadę do Cam, nic się nie uda. On nie może mnie znaleźć. Ale z tego miejsca nie ma żadnego innego wyjścia.
  Teresa, jakby czytając mi w myślach, trzasnęła drzwiami, zamykając mnie w środku.
  - Coo? Nie, nic, misiaczku, ja tylko... - Zaczęła najbardziej słodko jak mogła.
  - Spierdoliłaś cały makijaż! - Wrzasnął. Słyszałem jego głos coraz bliżej, niedobrze.
  - Przepraszam, zaraz go...
  Nie mogła dokończyć. Dźwięk płaskiego uderzenia przeciął powietrze, a zaraz potem krzyk Teresy.
  - Rick, jak mam wyjść na scenę z czerwoną twarzą?!
  - Zamknij się, suko. - Warknął. - Tyle dla ciebie robię, a kończy się jak zawsze. Zero pierdolonego szacunku. No dalej, pokaż, co tam kryjesz...
  - Nie! - Krzyknęła, jakby broniła skarbu. Naparła całym ciałem drzwi, próbując uniemożliwić mu wejście do mnie, do schowka. Wiedziałem to, czułem ją po drugiem stronie.
   Wyciągnąłem telefon i najszybciej jak mogłem przesłałem adres Ricka Stylesowi, po czym wyciszyłem dźwięk. Nie było czasu na wyjaśnienia.
   Po druiej stronie drzwi rozległy się odgłosy krótkie walki, krzyk dziewczyny i wtedy do schowka z rozmachem wpadł Rick. Na mój widok wyraz jego twarzy od zdziwienia, szybko przeszedł w zdenerwowane, a chwilę potem w...rozbawienie?
  - Bieber. - Prychnął - Czemu mnie to, kurwa, nie dziwi. Lubisz zabawiać się z moimi dupami, gdy nie widzę, no nie? Chcesz, żeby ta skończyła tak samo, jak moja gwiazda?
  - Dragon. - Odpowiedziałem z uśmiechem. - Jak nie ta, to następna. - Starałem się  brzmieć najbardziej obojętnie, jak potrafiłem.
   Grałem w jego grę, chciałem go pokonać.
   - Bo widzisz, my się chyba nie zrozumieliśmy. - Powiedział, kompletnie zbijając mnie z tropu. - Pokażę ci coś.
  Rzekłszy to, zaczął odchodzić nie oglądając się. Nie miałem inneo wyjścia - poszedłem tuż za nim.
 
 Harry's POV:

     Choć SMS od Biebera wydał mi się co najmniej dziwny, od razu wziąłem samochód i podążyłem pod podany adres. Nie wiem, czego ode mnie oczekuje, czego mam się spodziewać. Do cholery, nawet nie mam pojęcia, gdzie on się podział, przecież nie powiedział ani słowa. Siedzę w tym teraz kompletnie sam i przeraża mnie to coraz bardziej.
    Miejsce, które wskazywał adres w wiadomości znajdowało się na bardzo przyjemnych przedmieściach. Dom z czerwonej cegły, równo skoszony trawnik - imitacja idealnego życia.
   Zatrzymałem samochód na podjeździe. To niezbyt duży, jednopiętrowy dom. Nie zauważyłem w nim żadnego światła, więc pewnie nikogo nie ma w środku.
    Trudno, pomyślałem i już miałem kierować się z powrotem do samochodu, gdy przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Uświadomiłem sobie, że dostałem tę wiadomość nie bez powodu.
     Wejdę do tego domu, choćby nie wiem, co.
     Po naciśnięciu dzwonka, nie dostałem żadnej reakcji. Szarpnąłem za klamkę - oczywiście, zamknięte.
    Trzeba będzie wyważyć.
    Naparłem na nie całym ciałem i pchnąłem, ale nic się nie wydarzyło. Chyba zacząłem tracić zmysły i zachowywać się jak w filmie. Ale to nie film, a ja jestem zbyt chudy, by poradzić sobie z takimi drzwiami.
   Postanowiłem znaleźć coś w samochodzie Biebera. Kto go tam wie, może nosi przy sobie jakiś łom. W końcu nie bez powodu jest nazywany skandalistą.
   Otworzyłem bagażnik, lecz w jego wnętrzu znajdowały się jedynie koszulka i kilka piw w butelkach. Ale żadna z tych rzeczy nie pomoże mi raczej w wyważeniu drzwi.
   Zamyśliłem się.
   Ale pomoże w "otwarciu" okna.
   Wyciągnąłem trzy butelki z bagażnika i ustawiłem się na przeciwko najbliższego okna w odległości kilku metrów.
   Wszystko to było dla mnie takie dziwne, niecodzienne. Harry Styles, najspokojniejszy człowiek na ziemi, miał za moment wybić okno butelką.
   Byłem pełny wahania. A co jeśli włączę alarm? A co jeśli ktoś jest w środku i zrobię mu krzywdę?
   Ale coś w sercu mówiło, że muszę to zrobić. Że to mój obowiązek i muszę go wypełnić. Nie zamierzałem się sprzeciwiać.
   Zamierzyłem się i używając najwięcej siły, jak mogłem, cisnąłem butelką w szybę, która, ku mojemu zdziwieniu, od razu popękała.


******************


   Wybicie szyby poszło dużo łatwiej niż się spodziewałem. Znacznie trudniejszym zadaniem okazało się wejście przez to okno do środka bez pokaleczenia się. Nie udało mi się to, rzecz jasna, gdy już znalazłem się w pomieszczeniu, miałem rozdarte ubranie w dwóch miejscach, z jednego leciała powoli krew. Przeklęty Bieber.
   Wnętrze domu było równie przyjemne, jak się wydawało od zewnątrz. Bardzo przytulnie urządzone miejsce. Jedyne co, to w powietrzu unosił się nieładny zapach. To pewnie pies albo kot.
   Było tu tak cicho, że w pewnym momencie nawet przestałem się czuć jak intruz.
    W przedpokoju stała jedynie komoda, na której leżały klucze. Od razu postanowiłem je wypróbować i ku mojemu zadowoleniu, pasowały do drzwi frontowych. Szedłem więc dalej, od pokoju do pokoju. Nic nie wzbudzało we mnie większego zainteresowania. Dochodząc do salonu nagle usłyszałem ciche kwilenie. Zamarłem.
    Ktoś był tu obecny razem ze mną.
    Nie byłem na to kompletnie przygotowany.
    Zacząłem panikować, wciąż jednak stojąc w miejscu. Gdy dziwne dźwięki ucichły, postanowiłem, mimo wszystko, wejść do pomieszczenia.
   Tutaj smród był jeszcze bardziej odrzucający niż w pozostałych. Na środku stała wielka czerwona kanapa, a kawałek za nią blat, na którym stał telefon stacjonarny.
    Ponownie usłyszałem jęk, tym razem znacznie głośniejszy, jakby bliżej. Dochodził zza kanapy.
    Sparaliżowany zdobyłem się jednak na podejście bliżej.
    Mijając czerwony mebel moje oczy urzeczywistniły obraz najgorszych koszmarów.

Rozdział 11: When the sun goes down, I know that you and me and everything will be alright

Justin's POV:

     Budzi mnie cholernie głośna wibracja telefonu. W takiej chwili najchętniej wyjebałbym go przez okno.
     Przeciągam się, ale szybko przekonuję się, że to był błąd. Przy każdym ruchu bardziej boli mnie głowa. Czuję się, jakby ważyła ze sto kilogramów. Jednak powoli podchodzę do telefonu i odbieram, zanim mógł przestać wibrować.
     - Mhm - Rzucam, wolną ręką przecierając oczy.
     - Co ty sobie wyobrażałeś, ignorując moje połączenia, gówniarzu?! - Słyszę tak głośne krzyki Samanthy, że muszę odsunąć telefon od ucha - Haruję tu za trzech, a tobie jest wszystko jedno, jak zwykle!
     - Ucisz się, kurwa - Syczę.
     Słyszę ciche prychnięcie i mimowolnie przewracam oczami.
     - Otrząśnij się, Justin, zanim będzie za późno - Rzuca spokojniej - Dobrze wiesz, że niełatwo jest się podnieść z dna. Ale nie po to dzwonię - Odchrząknęła -  W sprawie tych odwołanych przez ciebie koncertów, no cóż, masz szczęście, bo udało mi się dogadać z organizatorami wszystkich trzech show. Zdążyłam posprzątać twój bałagan na czas.
    - Czekaj - Ożywiam się - Próbujesz mi powiedzieć, że...
   - Odbędą się. - Kończy za mnie z wyraźną satysfakcją w głowie
   Uderzam plecami w ścianę i biorę głęboki oddech, żeby się uspokoić.
   - Czy ci się to podoba, czy nie - Dodaje, jakby czytała w moich myślach - Za dziewięć dni wyjeżdżamy. Bądź gotowy i ani mi się waż wykręcać żadnych numerów. Rozumiemy się?
   - Tak, mamo. - Teatralnie przewracam oczami, jakby w ogóle mogła to zobaczyć.
  - Nie adoptowałabym cię, nawet gdyby mi zapłacono - Rzuca, po czym rozłącza się.
  Super. Ostatnie czego chcę to dobiegające z każdej strony krzyki przez kilka godzin. Ale Samantha jest nieugięta. Jak ta suka mnie denerwowała. Przez większość czasu traktowała mnie jak maszynę do robienia pieniędzy. Na początku nawet mi to nie przeszkadzało, ale z czasem wszystko wymknęło się spod kontroli. Aż doszliśmy do momentu, w którym nawet nie mogę wyjść z jebanego domu sam. Jak więzień.
   Przeglądam wszystkie połączenia przychodzące, których nie byłem w stanie odebrać w ciągu ostatnich kilku...nastu godzin, szukając w nich Camille. Ani śladu. Za to mam dwanaście połączeń od Stylesa.
   Styles.
   Camille.
   Mrużę oczy, próbując przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Trwa to nie dłużej niż kilka minut, gdy uświadamiam sobie, że ten kutas był w moim domu.
   Czego chciał...?
   Pamiętam fragmenty jego słów, ale każde wspomnienie jest mgliste.
    "Nie masz prawa posądzać jej za to, że wybrała mnie".
    Tak powiedział, daję słowo, że tak powiedział. Nie ma pojęcia, wcale go nie wybrała. Nigdy go nie wybierze. Jest moja i tylko moja.
    "Camille jest w poważnym niebezpieczeństwie".
    Na wspomnienie tego zdania ogarnia mnie panika. Sam już nie jestem pewien czy to sobie wymyśliłem czy naprawdę tak było, ale i tak wybiegłem z pokoju, zapominając na chwilę o bólu głowy.
    - Cam! - Krzyczę.
    Wbiegam do jej pokoju, ale nie zastaję żywej duszy.
    Sprawdzam też kuchnię i łazienkę.
    - Camille do cholery jasnej!
    Każda próba wołania kończyła się tak samo. Nie ma jej w domu. Przecież zostawiłaby mi wiadomość...
    Nie po tym, jak nazwałem ją dziwką, podpowiada mi sumienie.
    Nagle jednak moim ciałem zaczyna wstrząsać złość, gdy przychodzi mi do głowy, że może być u Stylesa. Zaciskam pięści, próbując opanować emocje, ale to nie jest tak proste, jak się wydaje.
    - Ja ją chyba zamorduję - Warczę sam do siebie, wybierając numer tego kudłatego pajaca.
   

Camille's POV:

   Czuję, że ktoś lekko szarpnie mnie za ramię, co powoli zaczyna mnie wybudzać. Już nie pamiętam, czy zemdlałam, czy zasnęłam, a obie opcje są możliwe. Odkąd znów jestem w piekle, straciłam poczucie czasu.
   Słyszę, jak ktoś bardzo cicho powtarza moje imię, szturchając ramię. Zdecydowanie nie ma pojęcia, ile bólu mi to sprawia. Jeszcze nie mam siły, by odzyskać całkowitą przytomność, więc szepczę krótkie, błagalne:
   - Proszę.
   - Ricka nie ma - Odpowiada głos, równie ściszony, co od razu daje mi energicznego kopa
   Otwieram oczy, żeby móc zobaczyć, z kim mam przyjemność. Leżę na podłodze w kałuży wymiotów, to jako pierwsze rzuca mi się w oczy, ale nie dbam o to w tym momencie. Widziałam, że znajdowałam się w mieszkaniu Ricka, tuż za wielką czerwoną kanapą, rozpoznałam to miejsce. Nade mną klęczała Ashley, wpatrując się w moją twarz swoimi z natury wielkimi, przestraszonymi oczami. Przeniosłam wzrok z niej na moje nogi i zasłoniłam usta, chcąc powstrzymać się od szlochu. Byłam cała w czerwono-fioletowych sińcach. Ashley pokiwała smutno głową.
    - Gdzie jest... - Wykrztusiłam.
   - Pojechał do klubu, powiedział, że wróci za godzinę - Odpowiedziała - Zabiłby mnie, gdyby się dowiedział, że tu z tobą jestem.
   - Jak to? Co... - Miałam tak wiele pytań, ale godzina to w gruncie rzeczy mało czasu, gdy jesteś porwana i skatowana - Ashley musisz mi wszystko po kolei opowiedzieć. Mam straszne luki w pamięci.
   - Szef bardzo się zdenerwował jak cię mu zabrali - Wyjaśniła - Wyżywał się na nas wszystkich, ale najbardziej na Teresie, nie wiem, czemu. Powiedział, że wrócisz...- Zawahała się. - A jeśli nie to cię znajdzie i zabije.
   Wciągnęłam powietrze, co również sprawiło mi ból, a dziewczyna kontynuowała:
    - I cię znalazł. Nie wiem jak, ale kiedyś wrócił tu z tobą. Spałaś. Wszystkie się zdziwiłyśmy, a on wtedy położył cię na ziemi i zaczął kopać. Obudziłaś się tylko na chwilę, a potem znowu zasnęłaś, a on nadal cię kopał i kopał...
   Oh, Ashley, jesteś taka naiwna...
   - A potem dzwonił do kogoś i groził, że cię skrzywdzi, jeśli...
   - Pamiętam! - Prawie krzyknęłam - Pamiętasz, jak nazywała się osoba do której dzwonił?
   Tancerka złapała się za podbródek w geście zamyślenia. Gdy już miałam zrezygnować, rzuciła:
   - Mówił do niego Styles.
  O Boże...
   - Muszę się stąd wydostać - Podsumowałam odkrywczo.
  - Nie możesz - Odpowiedziała smutno - Nie pamietasz, że Rick zawsze zamyka drzwi na klucz jak wychodzi? Poza tym, on cię zabije, jeśli znowu odejdziesz
   - Zabije mnie, jeśli nie odejdę - Warknęłam.
   Zaparłam się rękoma, próbując wstać, co zakończyło się krzykiem bólu. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, co boli mnie najbardziej. Zastanawiam się, ile kości mi połamał, co przeraża mnie jeszcze bardziej.
   - Masz jakiś telefon? - To jedyne, co przychodzi mi do głowy.
  - Ja? Nie, ale... - Spojrzała w dół, po czym tak szybko podniosła wzrok z powrotem na mnie, że poczułam ciarki. Uśmiechała się.
  - Tam stoi stacjonarny - Wskazała palcem na blat.
  - Nie dosięgnę do niego - Jęknęłam - Ashley, czy mogłabyś wykonać dla mnie połączenie?
  Widziałam na jej twarzy strach, ale nie przyznała tego. Pokiwała głową ledwo zauważalnie, bez słowa wstała i chwyciła słuchawkę.
   Zdobyłam się na uśmiech i podyktowałam z pamięci numer Justina i treść, jaką ma mu przekazać. Oczywiście, nie wspominałam jej, do kogo należy numer, bo by oszalała jak każda typowa fanka. Obawiam się reakcji Biebsa,  pamiętam naszą ostatnią rozmowę i w danej sytuacji pewnie zadzwoniłabym do Harry'ego, ale nie mogę sobie przypomnieć jego numeru.
    Ashley stała bez ruchu przez chwilę. Nagle niespokojnie się poruszyła i zmieszana wydukała:
   - Ja...yyy...Camille...
  Podrapała się po głowie.
  - Proszę pana, nie mam czasu. Camille jest tutaj, u Ricka, ale on ją bije, a ona całymi dniami wymiotuję albo śpi, nic poza tym. Chciała z panem rozmawiać, ale nie może wstać i...
   Mówiła jednym tchem, ale Justin (jeśli to faktycznie on odebrał) najwyraźniej jej przerwał. Wyraz twarzy Ashley szybko zmienił się w przygnębiony.
   - Nie, proszę pana...Ale...Ale...Bo on ją zabije...I pana też zabije i....halo?
  O nie, nie, nie, proszę....
  - Rozłączył się. - Potwierdziła moje najgorsze myśli, choć wcale nie musiała. Nie powstrzymywałam dłużej łez.

Justin's POV:

   No odbierz, poganiałem go w myślach. Już czułem, że cały się trzęsę, ale nie przywiązywałem do tego wagi. Ktoś musi mi wyjaśnić, co tu się dzieje.
   - Styles. - Odebrał formalnie.
  - Jak ty masz, kurwa, czelność przychodzić do mojego domu i mówić mi, że wybrała ciebie? - Wrzasnąłem. Na dźwięk jego denerwującego głosu zagotowała się we mnie krew.
   - Dzień dobry, Justin. - Powiedział spokojnie. Wiem, że mnie testuje, ale gówno mnie to obchodzi.
   - Masz mi ją natychmiast przywieźć, rozumiesz? Jest moja, nie masz do niej żadnego prawa...
  - To może sam sobie po nią przyjedziesz? - Z udawanym zdziwieniem dodał - Oh, zapomniałem, że nadal masz alkohol we krwi.
  - Wal się.
  - A nawet, gdybym chciał...Nie ma jej u mnie.
  - Jak to? - Zdezorientował mnie.
  - Myślisz, że fatygowałem się wczoraj do ciebie, żeby załapać się na piwo? - Rzucił sarkastycznie. - Nie, miałem do omówienia ważną sprawę, ale twój stan nie nadawał się do żadnej formy komunikacji.
  Uderzyłem się dłonią w czoło. Ten kretyn mnie denerwuje, ale ma rację.
  - Do rzeczy - Ponagliłem, chcąc odbiec od tematu.
 - Dostałem wczoraj dziwny telefon. Głos mnie obrażał...
 - Nic dziwnego - Wtrąciłem.
 -  ...i powiedział - Nie zraził się obelgą - Że ma Camille. - Zesztywniałem. - Normalnie bym mu nie uwierzył, ale usłyszałem jej krzyk.
  - Co ty pierdolisz... - Pokręciłem głową, pocierając oczy. Nie wiem, czy sobie ze mnie żartuje, czy to jakiś rodzaj manipulacji, ale cokolwiek robi, udało mu się. Zaniepokoił mnie.
  - Dobrze wiesz, że rozpoznałem jej głos. Znam ten dźwięk.
  - Nie baw sie w pieprzonego bohatera - Syknąłem. - Czego chce? Zapłaciłeś mu?
  - Nic nie chce - Skonfrontował. - W tym właśnie problem. Powiedział, że ona musi cierpieć za to, że uciekła. Justin, czy ona mówiła ci o jakiś problemach?
   Zignorowałem fakt, że powiedział do mnie bez nutki sarkazmu po imieniu, co w każdych innych okolicznościach byłoby szokiem. Wiedziałem więcej od niego i bardzo mnie to satysfakcjonowało. To ten fagas z klubu, co kazał jej się puszczać.
   Nigdy nie powinienem był pozwalać jej wyjść z domu. Nie powinienem był się z nią kłócić ani jej uderzyć. Przysięgam, że jeśli uda mi się ją odzyskać, w życiu już nawet nie podniosę na nią głosu. Potrzebuję jeszcze jednej, ostatniej szansy...
   - Jesteś tam? - Głos Harry'ego wyrwał mnie z zamyślenia.
  - Wiem, kto ją ma - Uciąłem. - Ale nie wiem, gdzie.
  - Co? Bieber, jadę do ciebie.
   - Nie trzeba... - Naprawdę chciałem się pozbyć tego natręta.
  - Siedzimy w tym razem - Powiedział i rozłączył się, zostawiając mnie zdziwinionego, że podniósł na mnie głos. Styles, niby taki spokojny, niepozorny chłopak. Uśmiechnąłem się sam na siebie, ale szybko wróciłem na ziemię. Po raz kolejny już dzisiaj usłyszałem melodię dobiegającą z mojego telefonu. Czy dzisiaj mamy światowy dzień dzwonienia do Biebera?
   Nie znałem numeru, ale odebrałem.
   - No? - Rzuciłem niechętnie.
   Po druiej stronie usłyszałem dziwny, nieco zbyt długi szelest, po czym odezwał się cichy, kobiecy głos. Dziewczyna wydukała zmieszana:
  - Ja...yyy...Camille...
  No, zajebiście, jakaś fanka zdobyła numer? Przewróciłem oczami. Nienawidzę, gdy to robiły i, choć takie sytuacje zdarzały się bardzo rzadko, miałem ich już serdecznie dosyć. Ale czemu powiedziała to imię...Camille...Czyżby ten kudłaty kutas już zdążył donieść o niej mediom? To takie typowe...A te psycholki od razu muszą wszystko wiedzieć. Masakra.
   - Zły numer, nie zawracaj mi więcej gło...
  Przerwała mi i niemal jednym tchem rzuciła dużo informacji, które podobno powinienem zapamiętać. Kołowało mi się w głowie, bo użyła imienia Ricka, a o tym nie wspominałem Stylesowi, więc nawet gdyby chciał donieść mediom, nie miałby sposobu.
   Gdy powiedziała, że ją katuje, zamknąłem oczy. Nie mogłem tego dłużej słuchać, a mój skacowany umysł nie był w stanie kodować informacji tak szybko.
   - Czekaj, co ty pieprzysz?
   Dziewczyna zawahała się ponownie.  Powiedziała coś, co miało być zapewne groźbą...że mnie zabije? Coś w tym stylu. Tak czy inaczej, zareagowałem śmiechem, bo w tym momencie wszystko stało się jasne. Camille chce dać mi nauczkę, więc nasłała koleżankę i jakiegoś faceta, żeby zadzwonili do mnie i Stylesa. Chce, żebym zaczął się martwić i o nią zawalczył. Ale nie ze mną te numery, za szybko przejrzałem jej grę.
   Głupia suka.